BAGAN
Nie było łatwo... po dniu pełnym wrażeń i wieczornej nasiadówie przy teatrze lakowym (zabawiliśmy tam do późna) wstać przed 5.oo na wschód słońca. Cały poprzedni dzień dopytywałem się Miu o rowery, i trasę do "sunrise pagoda". Uparcie powtarzał, że wstanie razem z nami i nas zawiezie. Sztuka ta udała się, wstaliśmy, jednak nie wszyscy. Obudziłem Jacka, ten jednak nie dał rady (albo nie próbował - tu wersje są różne) obudzić swojego współlokatora - Sułka. Trochę się zdenerwował, ale nie ma tego złego.Wstał parę minut po naszym odjeździe i poszedł "w miasto" (czyli New Bagan). Dzięki temu mamy zdjęcia i z poranku w mieście i ze wschodu na równinach Baganu - takie fotograficzne rozdwojenie jaźni.
Z porannych obserwacji wschodu wróciliśmy do hotelu, wciągnęliśmy śniadanie, i dostaliśmy pozwoleństwo od naszego kierowco-przewodnika na "regeneracyjną drzemkę". Spotkaliśmy się z Suliem, ustaliliśmy zeznania, kto kogo nie obudził i czyja to wina (Amerykanina of course) i ruszyliśmy dalej... Shwezigon Pagoda - jest jednym z głównych miejsc pielgrzymek Birmańczyków, wg wierzeń zawiera wiele relikwii takich jak włosy oraz kości buddy. Coś w niej musi być bo nawet taki innowierca jak Sulio dostał stygmaty na rękach. W szale fotografowania oparł przedramiona na płotku w celu lepszej stabilizacji, nie zauważył jednak, że płotek usiany, niczym jeż, jest palącymi się kadzidłami, na które boleśnie się nadział. Tam też spotkaliśmy handlarzy rubinami, którzy zaciągnęli nas "na bok" i zaczęli prezentację "czerwonego kamienia". Ładowali w niego cegłówkami, podpalali i co tylko możliwe, żeby zaprezentować nam autentyczność klejnotu, który wycenili na 280$. Czy był prawdziwy czy nie - nie pytajcie, bo żadne z nas nie ma pojęcia o kamieniach. Panowie wyczuleni na aparaty, krzyczeli głośno "black market-no legal-no photo" - pokazu niestety nie udało nam się zarejestrować.
Potem wybraliśmy się do Nyaung U, zwiedziliśmy targ. Targi są podstawowymi miejscami nabywania i zbywania towarów, sklepów szukać ze świecą. Na owych targach więc mydło i powidło, od nasion, przez owoce, warzywa, mięso, ryby, pamiątki, narzędzia - wszyyyyyystko! Targ duży, bardzo barwny, zapachowo także ...
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o kolejny warsztat, tym razem sprzedający wyroby z laki. Przedmioty tam wyrabiane są techniką starożytną, której opis znaleziono przy okazji jakichś wykopalisk. proces dość zawiły, pan opowiadał bardzo szybko, angielsko-birmańskim, więc nie wszystko zrozumieliśmy.
Ogólnie - drewniane listeweczki układa się w pożądany kształt, smaruje się laką (żywicą), potem na kilka tygodni, zostawia się do stwardnienia w specjalnej piwnicy (chłodnej i wilgotnej) potem szlifowanie, kolejna warstwa laki itd. Produkt gotowy jest po ok 6 miesiącach. Potem zaczyna się zdobienie - a to już inna historia...
Ogólnie - drewniane listeweczki układa się w pożądany kształt, smaruje się laką (żywicą), potem na kilka tygodni, zostawia się do stwardnienia w specjalnej piwnicy (chłodnej i wilgotnej) potem szlifowanie, kolejna warstwa laki itd. Produkt gotowy jest po ok 6 miesiącach. Potem zaczyna się zdobienie - a to już inna historia...
Obiad zjedliśmy w restauracji nad rzeka Ayeyarwady. Żarcie jak zwykle paskudne, piwo strasznie drogie, rekompensowała nam to jednak delikatna bryza z nad wody, co w klimacie "bagańskim" jest na wagę złota...Obok restauracji znajduje się najmniejsza pagoda w Bagan, dość klimatyczna ze względu na bliskość wspomnianej rzeki...
Po obiedzie, zgodnie ustaliliśmy, że po wstawaniu o 5 rano, intensywnym zwiedzaniu i entertejmencie do rana należy nam się odpoczynek, pojechaliśmy do hotelu - podładować akumulatory. Wczesnym wieczorem wybraliśmy się na kolejny zachód słońca, tym razem na inna pagodę...
Ostatni nocleg, a przedtem zniszczenie naszych zapasów piwa. Teraz podobno będzie z górki. Drogi lepsze, podróż szybsza. Pażyjom pasmatrim....jak mawiają Birmańczycy.