TANGOON-GOLDEN ROCK-YANGOON
W Birmie chyba wiedzą jak europejczycy reagują na ich kuchnię, więc śniadania w hotelach robią mocno pod nich. Finał jest taki, że przez całą podróż, co rano, jesz to samo, jajko sadzone, toasty, masło, dżem, owoce, kawa. Rankiem zeszliśmy na śniadanie. I tu niespodziewanka. Śniadanie po birmańsku. I wiecie co?? W odróżnieniu od obiadu - dawało się to zjeść. A ilości tego jedzenia przechodziły nawet amerykańskie standardy. Aaahhaa....właśnie... gdzie jest Jacek. Jeszcze śpi, pobiegłem go obudzić. Jak usłyszał jakie ilości jedzenia dostaliśmy - przybiegł w podskokach. A oni dalej znosili, zupy, owoce, ryż, kluski, "pierogi" i inne wynalazki. Mnie bardzo podpasiły owe "pierogi". Wewnątrz kruchego ciasta (a'la francuskie), przyprawione na ostro, pokrojone w kostkę (jak do zupy) gotowane ziemniaki.Obok przy stoliku usiadł Miu, i wcinał obiad na śniadanie. Miu zawsze, ale to zawsze, jadł to samo - całą górę ryżu z jakimś świństwem. Bardzo wybrzydzać pewnie nie mógł, gdyż z tego co się zdążyliśmy zorientować, to jadł i spał za darmo. Knajpa czy hotel zarabiał na nas tyle, że Miu dostawał obiad/nocleg gratis, za to, że nas zawiózł właśnie tam.
Ujechaliśmy kilka kilometrów. Miu zwolnił w jakiejś wiosce i co parę metrów zatrzymywał się i pytał miejscowych - za każdym razem o to samo. Zaczęliśmy obstawiać czy pyta o betel, czy o lód do naszej turystycznej lodówki. Szukał lodu dla nas - dbał o nas jak o własne dzieci. w końcu bingo jest lód. Za duże kawałki, nie mieszczą się. Sulio wyciągną swoją maczetę do nacinania palmy, którą kupił u producentów słodyczy - i ciach.... Wychodząc z busa oczywiście wywołaliśmy "białą sensację".
To był najspokojniejszy dzień podróży. Droga zajęła nam około 5 godzin, w tym część przejechaliśmy autostradą. Przed podróżą zaopatrzyliśmy się w przeróżne medykamenty. Apteczka to działka Sulia i Reni. No i w końcu się przydała! Zachorował nasz kierowca! Słabizna żołądkowa jakaś straszna, ten nasz Miu. Daliśmy mu Laremid i sól fizjologiczną i wieczorem nam odżył. Stanęliśmy coś zjeść. Na parkingu poruszenie, dużo ludzi, trochę policji - na coś czekają. Znowu mieliśmy szczęście, mogliśmy zobaczyć coś czego nawet Birmańczycy nie widują na co dzień. A mianowicie transport nowej iglicy wieńczącej stupę - hti.
Ok. 17.00 dotarliśmy do Kinpun, które jest baza wypadową na górę Kyaiktiyo, na szczycie której znajduje się Złota skała. Tu nocujemy. Zalogowaliśmy się w pokojach i poszliśmy zwiedzić obóz.
Wieczorem mała balanga na tarasie przy pokoju Sulia i Jacka. Miu, czuje się lepiej, nie na tyle jednak, żeby jutro iść z nami na szczyt. Tłumaczy nam dokładnie co i jak. Musimy wstać ok 5.00, przed 6.00 musimy być na przystanku "ciężarówek", 45-50 minutowa jazda pod górę za 1,500 kyat od głowy, potem ok godzinna wspinaczka pieszo pod górę. Jakbyśmy wiedzieli co nas czeka, na pewno wcześniej byśmy skończyli - "birmańskie rozważania o życiu". Wstaliśmy prawie wszyscy, Sulio zrezygnował. podreptaliśmy na przystanek, jeszcze ciemno. Tam mega-haos. Ludzie w siadają do kilku ciężarówek na raz. Do której mamy wsiąść? Czy wszystkie jadą w to samo miejsce? Czy bilet trzeba gdzieś kupić, czy płaci się kierowcy?? Trzeba było wczoraj mniej pić, więcej pytać. Jeśli się wybieracie to kilka rad: Wsiadajcie do tej ciężarówki gdzie jest najwięcej ludzi - będziecie czekać najkrócej - jadą dopiero jak zajęty jest każdy centymetr ławki. Wszystkie jadą w to samo miejsce. Płaci się po drodze. Nie wyrywajcie się z tym płaceniem za bardzo - duże prawdopodobieństwo, że nie zapłacicie w całym tym chaosie. Siedząc w wielkim ścisku, na wąziutkich ławeczkach, czekaliśmy prawię godzinę aż bus się zapełni, potem jazda jak na kolejce górskiej po serpentynach pod górę - kierowcy osiągają prędkość światła. Czekanie aż ciężarówka się zapełni - przeżycie mocno traumatyczne. Sama jazda pod górę - dość podniecająca - zakładając, że macie się czego trzymać.
Schodząc z ciężarówki ucałowaliśmy ziemię. Teraz już tylko relaksujący spacer na szczyt. po 15 - minutach patrząc na Jacka, cieszę się niezmiernie, że rzuciłem palenie. Droga choć wybetonowana to tak stroma, że nasz Jacuś wpadał w odcienie fioletu. Ludzie patrzą na nas jakoś dziwnie, przyglądają się bardziej niż zwykle. Już zdążyliśmy się przyzwyczaić, a tu ciekawość spojrzeń się mocno nasiliła. Długą chwilę zastanawialiśmy się, czy idziemy w dobrą stronę, czy może już powinniśmy zdjąć buty - kurde - czego oni się tak gapią? Nie wiemy. Z nami było raczej wszystko ok - prawdopodobnie to miejsce rzadko odwiedzają białasy - ot co. Po drodze mijamy tragarzy, którzy wnoszą i znoszą, bagaże i różne towary (na szczycie jest hotel czy dwa), ale także ludzi. Za jedyne 7$ 4 birmańskich mężczyzn zniesie cię na dół w podskokach - DOSŁOWNIE.
Po drodze mijamy wiele sklepów z pamiątkami, kawiarenek oferujących zimne napoje, oraz dziwnych sklepów z medykamentami, w stylu wije, lub kopytko. Przy jednym zatrzymaliśmy się na dłużej, to właściciel wybiegł za nami z (uwaga) suszoną trąbą słonia - krzycząc - "good price".
Jesteśmy na szczycie. jak w każdej świątyni trzeba zdjąć buty. Po takiej wspinaczce - to czysta przyjemność. Dopiero tu uświadamiamy sobie jak wysoko jesteśmy - 1100 m. n.p.m.
Wspinaczka pod górę jest dość emocjonująca, jazda ciężarówką na swój bolesny sposób także. Ale widok samej skały - whoooooooaaaaaaaaaaaa!! Legenda mówi, że skała trzyma się (nie spada) na włosie buddy. Śmieszne?? Trzeba to zobaczyć na własne oczy - to przeczy prawom fizyki. Ten kamień powinien spaść! Skała jest ciągle oblepiana złotymi listkami przez wiernych - tylko płci męskiej, kobietom zbliżać się nie wolno. Miu opowiadał nam, że jest taki "przekaz/legenda", że jeśli dwóch mężczyzn wzięłoby sznurek, to można by go przeciągnąć pod skałą. Po tym co widziałem, nie jest już takie oczywiste, że to bajka.
Na szczycie zabawiliśmy około godziny. Droga na dół była całkiem przyjemna. Czego nie można powiedzieć o jeździe na dół. Na odjazd czekaliśmy praktycznie tak samo długo co rano, tylko w upale. Sama jazda jeszcze gorsza - Wybrać się na górę totalnie warto - nikogo nie chcę zniechęcać - ale jazda ciężarówka - jestem pewien, że do dziś Jackowi śni się po nocach. Dotarliśmy na dół, cali i zdrowi. Jedynie z nielicznymi siniakami, i mocno bolącymi zadkami. Możliwość posadzenia naszych tyłków na dużych i szerokich krzesłach w restauracji na dole, uczciliśmy kilkoma butelkami zimnego piwka. Spotkaliśmy Sulia i Miu. Miu czuje się już dużo lepiej, Sułek, tez źle nie wygląda. Zamęczyliśmy ich opowieściami "z góry" - po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalsza drogę. Wróciliśmy do Yangon. Miu zaprosił nas do domu. Mieszka w dwu-pokojwym mieszkaniu z żona, dwójką dzieci, szwagierką i teściową. Przyjęto nas w przedpokoju pełniącym role salonu. Miu był wyraźnie dumny ze swojego lokum. Przepraszał za brak światła, ale akurat dziś w tym budynku był "dzień bez prądu" - taki lokalny zwyczaj... Gdybyśmy poszli do niego na początku podróży, uznalibyśmy, że mieszka w slumsie. Po doświadczeniach ostatnich kilkunastu dni stwierdziliśmy, że rodzina Miu to birmańska klasa średnia... Zostaliśmy podjęci smażoną fasola z chilli i ostrymi liśćmi herbaty. Miu zadbał też (znając nas już dość dobrze) o zimne piwo. Było naprawdę sympatycznie. Po godzinie odwiózł nas do hotelu. W Beauty Land czuliśmy się jak w domu...