YANGON - dzień ostatni
Jacek nas dzisiaj opuszcza. Był naprawdę dobrym towarzyszem podróży, ale czas mu wracać do US, do pracy w hewlett packard - do D taka robota... Do nas wszystkich zaczyna docierać, że przyjdzie nam się niebawem pożegnać z tym niesamowitym krajem, tymi cudownymi ludźmi, naszym przyjacielem Miu... Choć jeszcze intensywny dzień przed nami - uśmiechamy się przez zaciśnięte zęby. Pamiątkowe zdjęcie robi nam "buźka" - właściciel hotelu.
Zaraz po śniadaniu, pojechaliśmy obejrzeć pomnik "leżącego buddy" w Chaukhtatgyi Paya. Nie widzieliśmy tego w Bago - podobno jest troszkę większy, podobny "odpoczywający" budda jest jeszcze w Bangkoku, więc będziemy mieli punkt odniesienia. Po raz kolejny cieszę się, że zabrałem rybie oko, bez niego o sfotografowaniu całego buddy - zapomnij.
Miu wysadził nas w parku zaraz obok Kandawgyi Palace, sam pojechał załatwiać swoje sprawki. Ma po nas wrócić za 45 min. Mały spacer, po parku, chwila ochłody w cieniu (upał niesamowity)...
Miu miał zabrać na jakiś mega wypaśny targ, okazało się jednak, że zapas szczęścia już wyczerpaliśmy, targ jest codziennie z wyjątkiem poniedziałków - zgadnijcie jaki dziś dzień?? Zamiast tego pojechaliśmy na inny targ, który okazał się wielkim niewypałem, no....chyba że ktoś chciałby zaopatrzyć się w śrubokręt, nakrętki, czy części zamienne do tokarki....
A na deser najbardziej okazała świątynia Birmy, na którą możemy popatrzeć tez z okien naszego hotelu - Shwedagon Pagoda. Prawdopodobnie liczy sobie 2500 lat, znajdują się tam włosy buddy, ma 99 metrów wysokości, a szacowana waga zebranego tam złota to ok 9 ton. Jeszcze kilka statystyk: diamenty -5440 sztuk o łącznej wadze 2240 karatów, 2317 innych drogich kamieni i ponad 1000 złotych dzwonków. Cały kompleks jest ogromnym połączeniem świątyń, złota, wiernych i mantrującego przez głośniki mnicha. Z głośników sączy się modlitwa która trwa ok 30-40 sec, i powtarzana jest w kółko, non stop, 24 godz na dobę 7 dni w tygodniu. Mnisi modlący się przez głośniki zmieniają się co godzinę i otaczani są wielką czcią - widzieliśmy uroczystą "zmianę warty". Renata narzekała, że robi się od tego śpiąca, ale przyznać trzeba, że dla "turysty" jest to wspaniałe dopełnienie atrakcji wizualnych.
Tutaj także przyszło pożegnać nam się z Jackiem, który wieczorem ma samolot do Bangkoku. Nasz bezzegarkowiec Sulio spóźnił się kilka minut na "pożegnanie" i wystrzelił za Jackiem na dół, złapał go dopiero na parkingu i tam się z nim pożegnał - zdążył w ostatniej chwili. Niestety nie chcieli go już wpuścić do środka, na każdym kroku (bilet, tablice informacyjne) zaznaczają, że bilet (5$) jest jednorazowy - Sulio wyszedł na zewnątrz, kasjerka i ochrona byli nieugięci - Sulio nie wrócił, ale i tak był bardzo szczęśliwy, że udało mu się złapać Jacka. My z Renią dreptaliśmy po dziedzińcach, aż do Zachodu słońca (ależ potem bolały mnie stopy)...
Do Beauty Land wracaliśmy oddzielnie, ale głodni byliśmy tak samo, zaszliśmy z Renią do knajpy zaraz obok naszej noclegowni. Sulio znalazł jakąś bardziej przaśną jadłodajnię - oto kilka jego pstryków, ja po całym dniu chciałem tylko zjeść i zrelaksować się przy zimnym piwku - żadnych zdjęć. Knajpa, w której my byliśmy to taki "Chiński Grill". Wszystko podawano tam na patykach - nawet kartofle... Zjedliśmy, wypiliśmy kilka "Leo", z kija (piwo z kija w Birmie to rzadkość) żarcie całkiem fajne, a piwo całkiem tanie. Wróciliśmy tam wieczorem z Suliem, który zamówił sobie ogon świński na patyku i jeszcze kilka innych smakołyków. Wydaliśmy resztki Kyatów jakie nam zostały. W Tajlandii z żarciem będzie lepiej...
Nie miałem statywu, ze względów transportowych to raczej oczywiste, kilka razy z tego powodu cierpiałem (patrz wschody, zachody słońca w Baganie). Nocnego widoku z dachu naszego hotelu, na Stupę Shwe dagon, powiedziałem, że nie popuszczę. Wpełzłem na dach (byłem już po ok 15 Leo) ustawiłem konstrukcje z cegieł, desek i co tylko było pod ręką, nawet 1 czy 2 zdjęcia wyszły ostre... Nawet u nas w hotelu słychać było mantrowanie w świątyni - chwile spędzone na dachu tej nocy - niezapomniane...