Po wczorajszych szaleństwach na plaży, tych dziennych oraz tych nocnych, bardzo ciężko było wygrzebać się z łóżka. Sztuka ta udała nam się dopiero ok 17.00. Mocno opaleni (miejscami poparzeni), i jeszcze mocniej skacowani poszliśmy prosto do zatoki, na obiad - Rybka....
Taki dzwonek, świeżutkiej barakudy, czy innej rybki z grilla, w sosie musztardowym, podana z pieczonym ziemniakiem, w restauracji z widokiem na zatokę - 220 baht (20 pln)...
podczas naszego obiadu przybyła dostawa świeżych homarów - średnia porcja homara zaczyna się od ok 1000 baht....
Po obiedzie wizyta u doktora, ale nie u takiego zwykłego, wizyta u "DOCTOR FISH" - czyli moczenie nóg w akwariach wypełnionych małymi rybkami, które pilingują stopy... co robią?? Zjadają martwy naskórek... Sądząc po ilości uśmiechów i chichotów, raczej łaskocze niż boli...
Wieczór jak zwykle wieńczy wypad na plażę do Apache Bar, i oglądanie z szyderczym uśmiechem jak bandy pijanych anglików parzą sobie stopy na płonącej skakance...
BAMBOO - plaża polska...
Następnego dnia wraz z wcześniej wspomnianą poznaną przez nas bandą polaków wynajęliśmy "boat-taxi" i popłynęliśmy na Bamboo Island. ok 350 baht od osoby. Bamboo zwróciła moją uwagę kiedy płynęliśmy promem z Krabi. Mała zielona wysepka otoczona idealną oponką śnieżnobiałego piasku... krążąc chwilę naszą łodzią znaleźliśmy część wyspy gdzie nie było nikogo (nie to żeby w innych częściach były dzikie tłumy). Była to plaża polska... Byliśmy tam tylko my! Kurdę... Czy wszyscy nie marzymy o tym, żeby na archipelagu pełnym uroczych wysepek znaleźć jedną tylko dla siebie i relaksować się tam w ciszy i spokoju?? Nasze marzenie właśnie się spełniło - na Bamboo było super...