Jedziemy na Chatuchak. To jeden z największych targów na świecie. Żeby każdy dostał coś dla siebie Jedziemy Tuk-Tuk'iem. Renia jęczała, że chce tym jechać od momentu gdy pojawiliśmy się w Bangkoku...Choć silnik jest dwusuwowy, to po załadowaniu się na kanapę 250+ kg osiągi marne...
Chatuchak faktycznie robi wrażenie,ale w moim mniemaniu tylko swoimi rozmiarami, jest ooogggggggggggggrooooomy!! Jednak, żeby kupić coś fajnego trzeba się przebić przez tony Chińskiej tandety a to bardzo męczące, A w 40 stopniowym upale - irytujące....
Bardzo pozytywnym akcentem była knajpa w której ustaliliśmy sobie punkt zbiorczy...jako, że jestem anty zakupowy, a tam było pełno wszystkiego, dotarłem do knajpy jako pierwszy. Knajpa urządzona stylowo, zaraz obok sklepu z meblami (do tej pory nie jestem pewny czy nie była częścią tego sklepu). Drogo - małe piwo ok 10 pln. Ale...Właściciele, zarówno Pan jak i Pani mieli ostre zacięcie DJ'skie. Bardzo poważne stanowisko pracy, wzmacniacze, przedwzmacniacze, miksery, decki Denona. Zdecydowanie królowały lata 60-70's. Byłem w raju!! Stonesi, Purple, Floydzi, Talking Heads, Tracy Chapman, siedziałem i cieszyłem się sam do siebie....Nie podam wam nazwy knajpy- nie pamiętam - idźcie za głosem muzyki....
Wieczorem umówione wcześniej spotkanie z Darkiem - Neronkiem. Fajnie jest spotkać w Bangkoku gościa z Polski, z którego bloga, przed wyjazdem uczyliśmy się o Birmie. To od niego ściągnęliśmy pomysł z latarkami etc... opowieściom nie było końca...
Z Renią grzecznie ok 2-3 rano poszliśmy spać, Sulio z Neronkiem poszli rządzić na mieście. Rano miałem paskudnego kaca, nie myślę nawet jak oni się czuli. Na straszliwym kacu zwlekliśmy się z wyra koło południa, śniadanie i mały wypad na Khao San - to nasz ostatni dzień więc trzeba wydać wszystkie bahty. Kilka pamiątek, trochę ciuchów. Renata jest w swoim żywiole. Ja cierpię katusze rodem z tartaru. O ile na Phi Phi upały rzędu 40 stopni były do wytrzymania, łagodziła je morska bryza, kąpiele itd. To 40 C w mieście gdzie asfalt oddaje drugie tyle stopni to czysty masochizm. Zabunkrowaliśmy się w pokoju - tam przynajmniej jest wiatrak, i tak egzystowaliśmy do zachodu słońca. O północy mamy samolot. Zleciało strasznie szybko. Wieczorem temperatura zrobiła się znośna, zakotwiczyliśmy z Sulkiem w knajpie na dole...Renatę wysłałem na Khao San z poleceniem, że zanim nie wyda wszystkich pieniędzy to ma nie wracać - która kobieta by tak nie chciała?? Jazda na lotnisko, podziwiamy, Bangkok nocą, gdzieniegdzie na światłach obok nas staje wojskowy Hummer, na lotnisku pełno policji, psów, zasieki, wzmożone kontrole - wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to początki tego co potem przerodzi się w regularna wojnę domową. Przed odlotem odwiedziliśmy jadłodajnie na lotnisku...
Czas wracać, do schabowego i mrozu...