INLE LAKE - Pływamy...
Około 9-tej wciągnęliśmy mega śniadanie na tarasie: naleśniki, toasty, jajka sadzone, owoce, kawa... i z powoli budzącą się już w nas świadomością, że to jedyny "smaczny" posiłek jaki nas czeka tego dnia, ruszyliśmy w drogę.
Jak się rzekło bez samochodu, to bez samochodu! Łódź (18$) mieliśmy na wyłączność. Popłynął z nami Miu, więc na wyłączność mieliśmy także super przewodnika i tłumacza w jego osobie, jak zwykle opowiedział w trakcie wycieczki parę fajnych historii.
Inle otoczone jest górami, wieczory i poranki z tego tytułu całkiem chłodne, co w połączeniu z nadświetlnymi prędkościami jakie osiągają łodzie, sprawia, że przez kilka porannych (i wieczornych) godzin jest po prostu zimno - weźcie jakąś bluzę....
W miejscu gdzie kończy się kanał łączący Nyaungshwe z jeziorem, na turystów (nas w tym przypadku) czeka rybak z tradycyjną siecią, jeszcze żywą rybą i małym pomocnikiem u boku...
Zrobiliśmy kilka (naście) zdjęć, Sulio za dolara kupił rybę, młody dostał latarkę i dalej w drogę...
Na Inle targi odbywają się codziennie w innym miejscu i zawsze docierają tam łodzie z białasami takimi jak my. Miu od razu zaznaczył żeby nie podniecać się pamiątkami tam wystawianymi, bo prawie wszystko przyjeżdża z Bagan i Mandalay i jest oczywiście droższe. A my przecież jedziemy w oba te miejsca...
Nasze pierwsze zetknięcie z "si maj szop", czyli sprzedawcami pamiątek, dość natarczywi, w tym całym zachęcaniu jednak bardzo mili, uśmiechnięci i nie tak nachalni, jak ich odpowiednicy w Egipcie, czy Indiach, gdzie jak opowiadał Sulio złapią cię za wszystkie cztery kończyny i na siłę zawloką do swojego sklepu. Tu odbywa się to w miłej atmosferze.
Nasze pierwsze zetknięcie z "si maj szop", czyli sprzedawcami pamiątek, dość natarczywi, w tym całym zachęcaniu jednak bardzo mili, uśmiechnięci i nie tak nachalni, jak ich odpowiednicy w Egipcie, czy Indiach, gdzie jak opowiadał Sulio złapią cię za wszystkie cztery kończyny i na siłę zawloką do swojego sklepu. Tu odbywa się to w miłej atmosferze.
Ciekawsza część targu to warzywa i wszystko to po co ludzie przyjeżdżają z sąsiednich miejscowości. Niezliczone ilości przekąsek, a raczej birmańskich chipsów w przeróżnych smakach i odcieniach od białego, przez beze aż do krwistej czerwieni. Betel, różnego rodzaju strączkowe, suszone ryby i co tylko...
Zwiedzamy pagodę Phaung Daw Oo tuż obok marketu. Znajduje się tam 5 posążków buddy, które przez wiernych oklejane są złotymi listkami (do kupienia w samej świątyni) do tego stopnia, że zupełnie zatraciły swój pierwotny kształt. Miu oczywiście oddał cześć buddzie, przyklejając listek, Renia nawet gdyby chciała to nie było jej dane, przed "podwyższeniem" widnieje napis "LADIES ARE PROHIBITED"
Później płyniemy do "Kobiet Żyraf". Tragedia!!! Nie zróbcie tego błędu co my. Zdjęcia co prawda super, ale okupione niezłym moralnym kacem. Lepiej kupić pocztówki. Trzy starsze panie najpierw pozują, potem jakiś młody człowiek opowiada jak najpierw kręgi się zakłada, potem około 10 roku życia zdejmuje i wtedy dziewczynki mogą jeszcze zdecydować czy chcą się "bawić w te klocki" czy nie. Nie wspomina jednak o tym, że maja już lekko zmiażdżone obojczyki i już są okaleczone. Panie potem pozują do zdjęć a następnie odbywa się najbardziej żenująca część show, czyli taniec i śpiewy babć. Oklaski, oklaski - bo co robić? Wszystko to bardzo smutne i żałosne. Przyłożyliśmy rękę do tego procederu - przepraszamy i przestrzegamy innych. Paniom się nie płaci, należy tylko coś kupić. Na szczęście upatrzyliśmy jakiś drobiazg, Jacek też i chociaż pod tym względem wyszliśmy "z honorem".
Później wizyta w fabryce cygar - Sulio odbył już takie w swoim życiu i twierdził, że panie naprawdę zasuwają jak roboty, ich koleżanki z fabryki Partagas w Hawanie to istne lenie! Tu natykamy się na całkiem sporą grupę turystów, obejrzeliśmy manufakturą, i misternie zdobione pudełeczka w które pakuje się cygara, po czym udaliśmy się lunch...
Zakotwiczyliśmy w całkiem sporej restauracji przy jednym z kanałów, miejsce tętniące życiem, zgiełk, hałas i dużo ludzi. Odczekaliśmy chwile i złapaliśmy stolik na balkonie z widokiem na kanał i jezioro...
Pamiętacie rybą, którą Sulio kupił od rybaka, Miu przekazał ją kelnerce z niezrozumiałym dla nas poleceniem, po 2 kwadransach ryba wróciła do Sulia usmażona i z cytrynką, na rachunku takiej pozycji nie było - nie wzięli za to ani grosza - miłe... Ja dla odmiany dostałem, kurczaka, którego ktoś rozciągnął na desce do krojenia i tasakiem porąbał na małe kawałeczki ze wszystkim co miał w środku - nie do zjedzenia!! Tu zaczęła się moja gehenna - potem już było tylko gorzej....
Jeszcze coś o birmańskich restauracjach. Tak wygląda standardowy birmański rachunek... Jeśli będziecie mieli odrobinę szczęścia będziecie wiedzieli ile, ale nie będziecie wiedzieli za co płacicie - rachunek po lewej. Jeśli nie będziecie mieli szczęścia dostaniecie rachunek napisany całkowicie po birmańsku, łącznie z cyframi - ten po rawej - z legendą napisaną przez Miu. I wtedy jest klops, dużo machania rękami i strata czasu - warto się zaopatrzyć w tabelkę z cyframi arabskimi i ich birmańskimi odpowiednikami...
Wizyta w fabryce biżuterii - powoli zaczynamy się orientować jaki Birmańczycy mają pomysł na handel rękodziełem. Zawsze najpierw pokarzą wam cały proces "technologiczny" - w tym przypadku od grudki srebra do zdobionych kolczyków. Biorąc pod uwagę, że ich "technologia" jest rodem ze średniowiecza (np. brak elektryczności w pracowni jubilerskiej), zdolności manualne Birmańczyków - nie z tej planety, ceny dla nas bardzo "przystępne" - na pewno coś kupicie!! Jako, że było to 13 lutego, Reni dostała się srebrna zawieszka z "kobietą żyrafą" - na walentynki.
Praktycznie w każdym warsztacie rękodzieła zostaliśmy poczęstowani gorącą herbatą (genialna w taki upał) poproszeni o spoczęcie i zagajeni - skąd jesteśmy czy w Birmie fajnie i takie tam... Zakładając że proceder miał miejsce niezależnie od tego czy coś kupiliśmy czy nie - był bardzo miły.
Dalej kanałami do wioski Indein - choć nie wiedzieliśmy jeszcze co nas tam czeka...
Jesteśmy w Indein zmierzamy do Shwe Inn Tain, Wyglądało to najpierw bardzo niewinnie. Przeszliśmy kilkaset metrów, zapłaciliśmy za używanie aparatów ( tylko ja i Sulio, Renia i Jacek swoje kompakty szczelnie ukrywali przy punktach opłat) i po schodach do góry. Potem okazało się, ze podejście ma prawie kilometr! Na szczyt prowadzi zadaszony chodnik, Zapytałem Miu czy mogę wyjść poza wyznaczoną ścieżkę, powiedział, że nie ma problemu. Stare, zerodowane i mocno zniszczone przez czas stupy które ciągną się po obu stronach chodnika poszliśmy oglądać wszyscy, po 3 min się pogubiliśmy - pozbieraliśmy się dopiero na szczycie. Stupy są remontowane, niestety w charakterystycznym dla Birmy, niepospieszno-kontemplacyjnym tempie.
Wizyta na samej gorze olśniewająca - dosłownie i w przenośni - las złotych stup, na każdej ozdobne hti - zwieńczający ją złoty parasol, tu dodatkowo zakończony dzwoneczkiem. Przechadzając się alejkami słychać tylko, jak mantrę powtarzaną modlitwę, którą wierni odmawiają w środku i dzwoneczki smagane wiatrem. Nie do opisania - Shwe Inn Tain obowiązkowy punk programu wycieczki dookoła Inle!!
W powrotnej drodze przepłynęliśmy pomiędzy ogrodami na wodzie. Na małych wysepkach (a właściwie grządkach) rosną kalafiory, fasola, pomidory. Gdzieniegdzie otacza się je siatkami, bo rosną ponoć w tempie niesamowitym. Samo jezioro jest ciekawe, dużo tu życia prawdziwego, jeżeli tylko zboczy się z utartego szlaku. A to zapewnił nam Miu, bo trochę nadkładając drogi popływaliśmy między domkami na palach. Szkoda, że nie mamy więcej czasu...
Po całym dniu wrażeń trochę zmęczeni, całkiem mocno (jak się okazało po powrocie) opaleni, na pewno bardzo usatysfakcjonowani. Sulio strasznie czekał na wizytę nad Inle - jestem pewny, że się nie zawiódł, ja z niecierpliwością czekam na Bagan. Wieczorem relaks na tarasie i spać - jutro o 7.00 ruszamy do...Mandalay!