MANDALAY-AVA-BAGAN - z przygodami
Dziś wyruszamy do Bagan. Pobudka dość wczesna, co wydaje się dziwne, bo z mapy wynika ze to nie jest przerażająca odległość. Pamiętajmy jednak, ze w Birmie odległości mierzy się nie na kilometry, lecz na godziny... Miu się spóźnia, zaczynamy podejrzewać najgorsze - jest człowiekiem tak sumienny i godnym zaufania, że musiał się stać coś poważnego. Czekając na niego pod hotelem, mamy z Suliem chwilę na odrobinę street-photo...
Z Miu było wszystko w porządku, zostawił u mechanika na noc samochód, w celu zrobienia "małego remontu" i nie mógł się do niego rano "dobić" - przyjechał z 25 min poślizgiem...
Z Miu było wszystko w porządku, zostawił u mechanika na noc samochód, w celu zrobienia "małego remontu" i nie mógł się do niego rano "dobić" - przyjechał z 25 min poślizgiem...
MANDALAY - Warsztaty kamieniarskie - czyli jakie cuda można wyczarować szlifierką kątową?
Jeszcze w Mandalay odwiedziliśmy ulicę kamieniarzy. Pomiędzy 45-ta a 84-ta ulica (tak, tak - tu jest prawie jak w Nowym Jorku...) znajdują się warsztaty w których robione są posagi Buddy, słoni i innych ważnych, miejscowych postaci. Są tez małe sklepiki i tu właśnie zaopatrzyliśmy się w dużą ilość przeróżnych pamiątek.
MANDALAY - handicraft shop - kolejny, ale trzeba im przyznać, że cuda robią tymi małymi birmańskimi rączkami.
Odwiedziliśmy też sklep (a raczej ogromny magazyn) z pamiątkami. Przy wejściu siedzą "tkaczki", kurde...nadal nie wiem czy dla picu czy naprawdę tkają, raczej to drugie. Dalej lalki, czytałem, że jak Birma stara tak stara tradycja teatrów lakowych, o tym jakimi masterami w teatrze lalek są Birmańczycy przyjdzie przekonać się nam kilka dni później w Baganie. Sklep wypełniony rękodziełem, ale tym z wyżej półki, trochę drożej niż u ulicznych sprzedawców, ale nadal....relatywna taniocha.
MANDALAY - safety first - jak Sulio kupował hełm
Obok było uliczne stoisko z kaskami motocyklowymi. Od początku podróży Sulio nosił się z zamiarem zakupienia kasku a la Wermacht, bo takie tu są na topie. Kopie prawie idealne, gdyby nie to ze rozmiary dość ograniczone... Żaden nie chciał wejść na jego wielki czerep! Niektóre kaski wskazują zdecydowanie swój pierwowzór: maja po bokach swastyki (prawdziwe hitlerowskie, bo przekrzywione i w odpowiednich barwach-nie mylić z indyjskimi)!. Przy przymiarkach śmiechu nie było końca, nawet sprzedawczyni się uchachała po pachy. P.S - to jedno z moich (bardzo) ulubionych zdjęć.
OKOLICE MANDALAY - AVA - Łodzie, bryczki, klasztory i kup pan faje...
Pierwszym postojem w drodze do Bagan było Inwa (zwane tez Ava) będące swego czasu stolica Birmy, przez prawie 400 lat - podobno najdłużej ze wszystkich miast. Biorąc pod uwagę inklinacje Birmańczyków do zmian stolic, to naprawdę szmat czasu (jak zapewne wiecie parę lat temu Yangon straciło to miano na rzecz Naypyidaw - a jak nie wiecie to znaczy ze niedokładnie czytaliście. Parę chatek po lewej, dojazd do przystani - właśnie jesteśmy w Inwa. Aktywne sprzedawczynie Wszystkiego Co Się Da Sprzedać zostały spacyfikowane próbkami kremów i perfum.
Niestety po przepłynięciu rzeki historia się powtórzyła... znowu "si maj szop". Tam wsiedliśmy do dwukołowych bryczek, ciągniętych przez kucyka. Oj, jęknął kucyk kiedy Sulio z Jackiem załadowali się na pokład. Po drodze aż spadła mu opona, lub inaczej mówiąc gumowa opaska na kolo. Stanęli na moment i koleżka driver dobił tak zwana oponę młotkiem do drewnianego koła. Koszty - 1000 kyat za osobę łódka, 5000 kyat bryczka (max 2 osoby bez względu na ich wagę)...
Pierwszym przystankiem był drewniany klasztor Bagaya Kyaung. Jechaliśmy tam ok. 30 minut przez ryżowe pola przeplatane pasami tak znienawidzonej przez nas (w jedzeniu) kolendry. Mamy tak wielki "kolendrowstret", ze nasz Miu przy zamawianiu jedzenia w jakiejkolwiek knajpie zaznacza od razu: "without coriender!" Ja na jednej ze stacji benzynowych, będąc (jak przypuszczam) w amoku fobiokolendrowym, oznajmiłem, że w Birmie nawet benzyna śmierdzi kolendrą:-). Klasztor pachniał drewnem (na szczęście). Naprawdę warto tam pojechać...
w samym klasztorze, mieści się szkoła, więc i dzieci nie brak. Ciemno tam jednak niemiłosiernie, mieliśmy w plecakach kilka latarek - poszły w ruch... Jak wielki uśmiech na twarzy dziecka może wywołać LATARKA ? Nie macie pojęcia!! ( pozdrowienia dla Neronka - który na swoim blogu opisał "latarko-prezenty")
Wieści po wsi szybko się rozchodzą - "latarki rozdają!!". Niestety więcej przy sobie nie mieliśmy (mieliśmy co nosić - np. 12 kg sprzętu foto).
W drodze powrotnej postój przy wieży - weszliśmy i zeszliśmy, nic szczególnego. Na dole czekała cała zgraja "si maj szop" - pobraliśmy z Suliem po "faji opiumowej". Ja kupiłem od ręki wytargowałem się na 2$ - za mosiężną faję z kamiennym, zdobionym paleniskiem (sic!). Sulio tylko obejrzał, oddał, pojechaliśmy dalej. Handlarze w Ava dokładnie znają trasy bryczek, co więcej - znają skróty. Na następnym przystanku już na niego czekała ta sama dziewczyna z tą samą fają - pobiegła - kupił... za 1$.
Ostatnim przystankiem w Ava było Maha Aungmye Bonzan, murowany klasztor ( zazwyczaj były drewniane), budowla niesamowitej urody...
Wyruszyliśmy dalej, lunch, potem wizyta w Kaunghmudaw Pagoda.
Kaunghmudaw Pagoda - jajkopodobna poagoda, tak biała, że bez okularów p-słonecznych nie podchodź!
Wewnątrz, jak mawia Sulio, "Disco-Pagoda". Całe wnętrze wyłożone mozaiką z luster. Przy takim nakładzie misternej pracy, i takiej skali przedsięwzięcia nawet kicz robi wrażenie...
Tam też mieliśmy okazje zobaczyć jak przebiega proces wyrobu "thanaki" czyli tradycyjnego birmańskiego, beżowego mazidła którym smarują twarz kobiety i dzieci. Gałęzie drzewa thanaki, na mokro, uciera się na kamiennych płytach. Wytworzone w ten sposób drewniane "błoto" zcieka do rynienki poniżej, potem jest suszone. Zakupiliśmy thanakę w postaci proszku, oraz kremu, przy pierwszym upalnym dniu w Polsce, będziemy się smarować ...
Ruszyliśmy do Baganu, Sulio usnął (oczywiście) już po 4 min jazdy. Nie obudziły go nawet komunikat wydany przez Miu, że po drodze możemy się zatrzymać w Paleik, w pagodzie "dla Renaty". OK. Dojechaliśmy na miejsce, obudziliśmy Sulia okrzykami "Bagan, Bagan jesteśmy", ale on nawet przez sen wiedział, że było by za pięknie... Byliśmy w Paleik, nieopodal Mandalay, gdzie mieści się tzw. "Snake Pagoda". Podobno (!!!) w latach 70-tych do świątyni weszły 3 pytony, zostały tam po dziś dzień. Mają całodobową opiekę, są czczone, i stały się integralną częścią tego miejsca. Węże wylegują się zaraz przy posągu buddy, przykryte niezliczonymi banknotami jakimi wierni obsypują wężowy ołtarz. Najbardziej podniecona była Renia, która jeszcze na długo przed wyjazdem z polski wszystkich straszyła birmańskimi wężami. No i co się okazało??
Jak tylko spuściliśmy ją z oczu na 2 miuty, paradowała po świątyni z jednym z pytonów na rekach. Ludzie będący w świątyni, rzucając banknot, co najwyżej muskali węża opuszkami palców, Renata zapytała Miu czy "też by mogła dotknąć?" Miu pogadał z opiekunem gadów, i już po chwili Renia miała "jazdę swojego życia"...Chcesz sie wyleczyc ze swoich strachów - jedź do Birmy!
Niestety w dalszej drodze znowu złapaliśmy gumę. Wysypaliśmy się z busa, Miu zmieniał koło, a my znowu byliśmy przydrożną atrakcją dla przejeżdżających...Jak bardzo pozytywnie nastawieni są Birmańczycy ciężko opowiedzieć - po prostu się do ciebie cieszą - ot tak...
Ujechaliśmy ledwie kilka kilometrów a przy drodze zauważyliśmy jakieś wielkie zgromadzenie ludzi na ściernisku przy drodze,cała masa ludzi, zgiełk, hałas - poprosiliśmy Miu, żeby zatrzymał się na chwilę, co było mu bardzo na rękę. Kazał nam obadać co się dzieje, a sam pojechał załatwić nową oponę...Renia z Jackiem zostali przy drodze, ja z Suliem poszliśmy zobaczyć co i jak...
Ludzi było strasznie dużo, Suli oszacował, że ok. 4 tysiące. Nie wiem skąd wziął to "4", ale na pewno były to "tysiące". Gdy szliśmy w stronę tłumu okazało się, że jest to jakiegoś rodzaju festyn, a jego główna atrakcją są wyścigi typu "drag", a my przechadzaliśmy się po "torze wyścigowym". Birmańczycy to naród hazardzistów, zakładają się o wszystko, graja w 3 karty na targach i oczywiście obstawiają w wyścigach. Jak zapewne się domyślacie emocje były ogromne!
Ścigały się Woły!! Tak tak ..woły. Zaprzęgnięte w dwukołowe rydwany. Obejrzeliśmy dwa półfinały i Wielki Finał. Nagrodą dla zwycięzcy było 1500$ - suma na birmańskie warunki astronomiczna! Byliśmy jedynymi białymi na tych zawodach i wzbudzaliśmy zainteresowanie podobne do zainteresowania wolami... No cóż, byliśmy takimi wolami z aparatami, a takich tu mało... Zapraszano nas do towarzystwa siedzącego po obu stronach toru. Częstowano nas betelem, a szalony spiker zawodów pokazał na nas palcem i ludzie zaczęli klaskać... Fajnie być gwiazdą!
Wyścig odbywał się na dwóch torach o długości ok. 400- 500 metrów. Drewniany wóz ciągnięty przez woły, zawodnik leży na wozie i wali woła kijem gdzie popadnie - jazda! Dodatkowym motywatorem jest gryzienie woła w ogon (!!!). Na mecie dwie linki podłączone do czegoś co wyglądało trochę elektronicznie... Wiec jednak nie takie zacofanie, ale tu w grę wchodzą poważne pieniądze... Obserwowaliśmy woły na polach. Poruszają się bardzo majestatycznie, leniwie. Lecz ich bieg można porównać do tornado! Niesamowita prędkość i narowistość tych zwierząt, można wytłumaczyć tylko jednym: dają im prawdopodobnie jakieś prochy przed biegiem. Nigdy przedtem ani potem nie widzieliśmy w Birmie rozjuszonego wolu!
Miu znowu powiedział o nas "szczęściarze", bo sam po raz pierwszy w życiu uczestniczył w takiej imprezie. Potem była już droga. Niestety tylko trochę lepsza niż ta w górach. Na najgorszym, czterogodzinnym odcinku osiągnęliśmy średnią ok. 20 km/godzinę... W Bagan byliśmy ok. 21.00. Pokoje po 18$, (łazienka, TV, lodówka, AC) personel przemiły...